Dziś powinno być mnóstwo zdjęć. Ale nie będzie. Dlaczego? Zaraz się dowiecie.
Dzień skrajnych emocji. Masa radości i masa przykrości, ale już na spokojnie można stwierdzić, że to był super dzień.
Ponieważ dzisiejsza trasa była czasowo najdłuższa z całej wyprawy więc powinniśmy wyjść przed 7. Niestety wczoraj tak nas wymęczyło że dopiero o 7.15 zwlekliśmy się z łóżek. Stawiam wszytko na jedną kartę i wymieniam żelowe wkładki do butów na cieńkie i zdeptane podczas poprzedniej wyprawy wkładki Salomona. Niestety Krzyś nie czuje się dobrze. Kolano się nie zregenerowało, nie prostuje się. O 8 Krzyś powiadamia że dziś odpuszcza. Pierwsza dziś zła wiadomość. Umawiamy się, że spotykamy się w Piwnicznej.
Ruszam na szlak o 8.15. Bardzo późno zważywszy na 11 godzin wg mapy. Lekko kropi, ale szlak na początku w lesie, więc nie przeszkadza to w niczym prócz tego że ślisko na szlaku. Idzie się super. Decyzja o wkładkach bardzo poprawiła komfort stóp. Nie kuleję, co mi się nie zdarzało od kilku dni. I to jest pierwsza dobra dziś wiadomość.
W punktach widokowych widać tyle:
W jednym z miejsc na chwilę widać Szczawnicę.
Po dwóch godzinach docieram do Schroniska Pod Durbaszką. Magiczne miejsce. Wczoraj pytałem o prawdziwe schroniska. To właśnie jedno z nich. Ceny bardzo w porządku i przemiłe panie. Koniecznie trzeba wrócić. Zjadam żurek i ruszam na Wysoką. Szlak wiedzie głównie szeroką droga z dużą ilością kałuż, ale pewne fragmenty krótkich i bardzo stromych zejść i podejść pienińskich sprawiają ogromne problemy w deszczu. Poruszam się na czworakach, schodząc często tyłem.
Gdy rozpoczynam końcowe, strome podejście na wysoką zaczyna lać deszcz. Ulewa okrutna. Zanim wchodzę na szczyt mam już kompletnie mokre buty i skarpety. Na szczycie ogromny problem ze zrobieniem zdjęcia, bo mokry ekran nie chce działać, a czytnik linii papilarnych również. Po kilku minutach się udaje
Schodzę. Trzymam się szlaku. Miałem wracać tym samym co schodziłem, ale wygląda jakoś inaczej. Niestety nie mogę tego sprawdzić, bo mapa w telefonie, a nie mogę odblokować. Cały wyjazd nabijałem się z papierowej mapy Krzysia, a teraz byłaby nieoceniona. Po zejściu w końcu na chwilę udaje się użyć telefonu. Okazało się, że zszedłem inaczej, na szczęście wyjdzie mi to na korzyść. Powoli zegnam Pieniny i podążam w kierunku Beskidu Śląskiego. Jest to w pewnym sensie również podróż sentymentalna. Pędzę niebieskim szlakiem w kierunku Obidzy. W okolicach Przełęczy Rozdziela przyłącza się do mnie około 100 owieczek:
(tu powinno być zdjęcie, ale nie dało się odblokować telefonu😂)
Po chwili dołącza do nich Juhas. Zamieniamy kilka zdań, ale to co najbardziej mnie udarza to seria komend, które wydaje juhas owcom. Te słowa dla mnie są zupełnie nieczytelne, ale owce wiedzą co robić. Brzmi to jak jakiś tajemny, owczy język. Fantastyczne.
Droga do Obidzy dłuży się strasznie, nie wiem czy jestem bardziej głodny czy zziębnięty, mokry plecak waży chyba tonę. W końcu, po 14 tam dochodzę. Od 3 godzin, kiedy zaczęła się ulewa, marzyłem o zadaszonej wiacie, żeby móc się ubrać stosowniej do pogody. Jak na złość nic nie było. Na szczęście na Obidzy w końcu jest. Dopiero teraz do mnie dociera jak przemarzłem. Zakładam wszystko co mam na siebie. Miałem iść do niedalekiej knajpy na obiad, ale jest na tyle zimno i mokro, że zjadam wszystkie zapasy z plecaka i rezygnuje z obiadu. Chcę jak najszybciej dojść na miejsce noclegu, nawet kosztem głodu. Przy przegrupowaniu szyków z plecaka wypada mi power bank i wpada w kałużę...ups. Po pół godziny dochodzę do ładu z sobą i ruszam na Radziejową. I staje się cud. Prawie nie pada.
Podejście na Radziejową nie jest specjalnie trudne. Docieram tam koło 16.10. Czas jest rewelacyjny. Koło 16.20 zaczynam najtrudniejszy etap dzisiejszego dnia - 900m zejście. Ze stopami jest nieźle, ale kałuże i śliskie kamienie opóźniają zejście. Czerwony szlak do Niemcowej idzie dobrze. Tam przesiadam się na żółty. W tym momencie orientuję się, że telefon ma już niewiele baterii. Przełączam się na tryb ultraoszczędny i ruszam w dół. Szlak dłuży się bardzo i jest średnio oznaczony. W pewnym momencie zostaje 5% baterii. Podłączam power bank i.... Nie działa. Upadek do kałuży zakończył jego żywot. Czyli zostaję bez mapy i aparatu. Dodatkowo szlak zaczyna być dziwnie oznaczany. Żółty pasek umieszczony jest pomiędzy dwoma pomarańczowymi a nie białymi. Nie wiem co to znaczy, ale idzie w dół, więc chyba dobrze. Po drodze mijam kilka przepięknych widoków:
(tu powinny być zdjęcia pięknych widoków, ale telefon się rozładował)
Najgorsze, że Krzysiu wysłał mi sms z adresem naszego noclegu, a ja go nie zapamiętałem i nie mam jak sprawdzić.
Blisko piwnicznej proszę o chwilowe podłączenie do prądu telefonu gospodarza przydrożnego domu. Podczas ładowania zamieniam parę zdań z gospodarzem - Mariuszem. Super gość, mający wspomnienia związane z Tczewem. Świat jest mały. Sprawdzam adres noclegu i wyłączam tel. na wszelki wypadek.
O 19.40 docieram na nocleg.
Czyli tak jak pisałem - skrajne emocje. Szlak dziś - gdyby nie deszcz - był długi ale niezbyt trudny. Dodatkowo idealnie rozłożony - na początek zdecydowana przewaga podejść i dopiero na koniec zejście - tak lubię najbardziej. No i 2 szczyty KGP. Pod tym względem żal mi Krzysia że nie poszedł. Z drugiej strony strome, kmienne pienińskie zejścia były niezwykle trudne technicznie (zdecydowanie najtrudniejszy szlak biorąc pod uwagę obie wyprawy) i prawdopodobieństwo wypadku osoby z ciężkim plecakiem i dodatkowo nie w pełni sprawniej było dość wysokie. Także chyba była to dobra decyzja. Z mojej strony - największy plus to duża poprawa stanu stóp. Wreszcie. Od 3 do 8 dnia cierpiałem okrutnie. Ale chyba to już za mną. Z minusów oczywiście ulewa. Pełna analogia z Sudetami, jak tylko przestało boleć - zaczęło lać. Na plus - że w końcu przestało padać i ostatnie 5h bez deszczu.
Dziś liczby wskazują to:
Ale są przekłamane, bo ostatnie 5km tel był rozładowany i nie rejestrował drogi. Szedłem 11,5h co, zważywszy na pogodę, uważam za super wynik.
A Krzysztof?
"...błąka się po całym świecie,
aby dojść do Pacanowa..."
No może nie do Pacanowa, tylko do Piwnicznej. I nie Koziołek, tylko ja (o ile to jakaś różnica 😜). Ale może od poczatku...
Na dziś mieliśmy zaplanowaną długą trasę. Już wczoraj wieczorem miałem spore obawy dotyczące realizacji tych planów. Pobudka o 6.45, próba spionizowania się i ogarnięcia źródeł bólu potwierdziły moje obawy. Niestety dziś muszę odpuścić. Nie chcę zostawiać Bartka samego, ale nie ma wyjscia, przecież On mnie tam nie wniesie. W tej sytuacji moim jedynym zadaniem na dziś stało się znalezienie noclegu w Piwnicznej i dotarcie tam. Pierwsze poszło gładko, drugie okazalo się trudniejsze...
Po wyjściu z pensjonatu trafiłem do informacji turystycznej. Tam dowiedziałem się, że najszybciej drogami do Piwnicznej można dostać się przez...Słowację. A poza tym można busami z przesiadką w Starym Sączu, czyli mocno dookoła. Inna opcja to bus do Jaworek, dalej pieszo. Żeby nie było za łatwo, obowiązują okrojone rozkłady jazdy, które trzeba wygrzebać w necie dla poszczególnych przewoźników. Mój wygląd musiał odzwierciedlać moje samopoczucie, bo pani popatrzyła na mnie z politowaniem i dała mi kontakt do pana, który może mnie wywieźć quadem z Białej Wody (od Jaworek kawałek pieszo) w górę na Obidzę. Przez moment zaświtała mi myśl, że fajnie byłoby skorzystać z tej opcji, bo mógłbym na końcową część trasy dołączyć do Bartka. Jednak przejście kilkudziesięciu metrów do przystanku zmusiło mnie do podjęcia decyzji - dziś jak najmniej chodzenia - jadę przez Stary Sącz. Ulewa, ktora towarzyszyła nam od rana, tylko utwierdzła mnie, że wybór jest słuszny.
Trochę obawiałem się, że z powodu covidowego rozkładu jazdy ugrzęznę w Sączu, ale niepotrzebnie. Podróż przebiegła sprawnie. I tylko co chwilę wracała myśl - ten biedny Bartek, sam ślizga się po mokrym szlaku...
Nocleg mamy na wypasie i w rozsądnej cenie. Wieczorem była pizza, liga mistrzów w tv i browarki - jak na wakacjach. Ale najbardziej cieszę się, że Bartek wrócił cały i udało mu się zrealizować plan.
Jutro łatwiejszy dzień, liczę na to, że podołam, mimo, że moje stopy są w kiepskim stanie.