Dzień 6 - Beskid Wyspowy
Dziś z powodu krótszej trasy pobudka o 8, wyjście o 9.10. Na śniadanie zjadamy cześć prowiantu z wczorajszego śniadania, resztę dojadamy przed Kasiną Wielką. Beskid Makowski żegna nas takimi widikami:
Beskid Wyspowy charakteryzuje się tym, że każda góra to jakby osobna 'wyspa' więc strome podejścia przeplatają się że stromymi zejsciami. Pierwsze dwa szczyty niewielkie, ale już podejście na Śnieżnicę daje w kość. No właśnie. Podejście na Śnieżnicę.... Okazało się że szlak jest zamknięty i jedyna droga do góry to wyciąg. Bariery są tak ustawione, że absolutnie nie da się ich minąć. Ale to by złamało założenia tej wyprawy. Znajdujemy ścieżkę w lesie i jakoś dostajemy się na szczyt - uważając bardzo na pędzących z ogromną prędkością rowerzystów zjeżdżających z góry - którzy wjeżdżają z rowerami wyciągiem.
Krzysia dziś mocno boli kolano, więc idziemy bardzo wolno - zwłaszcza na zejściach. Tracimy sporo względem mapy. Dodatkowo niedziela znów uniemożliwia zaprowiantowanie w sklepach. Musimy bazować na knajpach. Po zejściu z wyciągu na Śnieżnicę, na przełęczy Gruszowiec w barze Pod Cycem jemy obiad i zaopatrujemy się w wodę. Rozpoczynamy podejście na Ćwilin, które wita nas mnóstwem opakowań po prezerwatywach i dość urokliwym i bardzo stromym szlakiem:
Na szczycie robimy ostatnią jak się okazało dłuższą przerwę.
Schodzimy do Jurkowa, gdzie koniecznie trzeba się zaprowiantować. Niestety oba sklepy są zamknięte, a pierwsza z restauracji ma akurat imprezę zamknięta. Jesteśmy spóźnieni ponad godzinę i robi się bardzo niefajniez z czasem. Sytuację żywieniową ratuje Karczma Baranówka. Zjadamy szybko rosół, nabieramy 5l wody z kranu i odkupujemy od kucharza 4 kiełbasy śląskie i dużą bułkę paryską. W gratisie otrzymujemy 4 ogórki kiszone. Jest 16.40. Rozpoczynamy najdłuższe dziś 700m podejście na Mogielnicę (i to przewyższenie na odcinku zaledwie 5km, także bywa baaardzo stromo). Naprawdę nie mamy już czasu, więc wręcz pędzimy. Krzyś strasznie dyszy ale walczy dzielnie. Trasę liczoną na 2h25min pokonujemy w 1h 40min. Na szczycie kilka szybkich zdjęć no i pieczątka.... Tylko że jakiś łobuz ją zabrał. Wrrr....
Widok z Mogielnicy niezły
Ale pachnie burzą, więc zaczynamy schodzić. Po drodze łapie nas deszcz. Do bazy namiotowej Polana Wały docieramy na ostatnie widne chwile, czyli o 20. Szybko rozkładany namiot i idziemy się wykąpać (w chatce w której dziś był nocleg nie było wody, w okolicy też). Dziś kąpiel w zimnej wodzie pod kranem. Ale nie ma to znaczenia, cieszę się że zmywam z siebie 2 dni wędrówki. Udaje się umyć całe ciało bo jest ciepło. Niestety wieczorem pada wiec jutro będzie sporo mokrych rzeczy. Zjadamy po kiełbasce z ogniska, gramy kilka rund w państwa i miasta z gospodyniami i spać. Jutro sporo chodzenia.
Ogólnie muszę przyznać, że Beskid Wyspowy zrobił na mnie duże wrażenie. Pomimo, że szło dziś się znów bardzo ciężko, to jest tu pięknie I urokliwie. Jak dotąd nr 2 po Żywieckim.
Dziś wyniki są następujące:
Odległość absolutnie nie imponuje, ale jak zestawimy ją z sumą podejść i zejść to wychodzi prosty rachunek: było stromo. 10h i 45min to półtorej godziny więcej niż mapa, ale pamiętajmy o czasie straconym na szukanie szlaku na Śnieżnicę oraz 2 knajpach. Niemniej jednak szliśmy dziś wolno, co na szczęście udało się zniwelować na podejściu Mogielnicy. Na koniec mam dla Was przesłanie, które tam na nas czekało:
Życzę Wam tego z całego serca.
A co na temat dzisiejszej wędrówki powie nam Krzyś?
A miało być tak pięknie...
Rok temu towarzyszyłem Bartkowi przez 4 dni marszu i część piatego dnia - lenistwa. W tym roku czekam i czekam...i raczej na lenistwo się nie zanosi. No cóż, to może chociaż jakiś lajtowy dzień? Taki naprawdę lajtowy? Tak! Będzie! Bedzie dziś! Takie przynajmniej wnioski wyciągnąłem po wieczornym obgadaniu dzisiejszych planów. Jedyne 9 godzin z małym haczykiem łażenia. Drobiazg, no nie? Zwłaszcza w porównaniu z dotychczasowymi naszymi dziennymi osiągnięciami. Mniejsza o to, że znowu kombinowanie z prowiantem i wodą, bo przecież sklepy pozamykane (nadal świętujemy 😉). Najważniejsze, że można się wyspać (miałem obiecane do 8.30, ale coś nie wyszło...😁), można później wyruszyć, a i tak wcześnie dotrzemy na nocleg, co oznacza dłuższy wypoczynek. Hurra!
Takie były założenia, ale...
Po pierwsze, już po kilku krokach odezwał się ból kolana na zejsciach. Znowu próbuję ratować się tabletkami, bo każdy krok to cierpienie. Nie jest dobrze. Poważnie obawiam się, czy dotrwam do dzisiejszej mety 😣, ale robię co mogę żeby iść dalej. Niestety tempo marszu nie jest imponujące. Ból towarzyszy przez caly dzień i odbiera radość z wyprawy.
Po drugie, już w połowie trasy jestem wyczerpany. Padły bateryjki.
Po trzecie dzisiejszy z pozoru łatwy dzień obfitował w bardzo strome i długie podejścia i zejścia, co dla mnie oznacza brak sił do góry i ból na dół.
To wszystko powoduje, że zaczynamy czuć presję czasu. Dodatkowa niespodzianka - zamknięty odcinek szlaku - nie poprawia sytuacji. Na nocleg daleko, a godzina już późna. Z tego powodu podejście na Mogielnicę - prawie 700 metrów przewyższenia (zdaje mi się, ze to dotychczasowy rekord, ale od statystyk jest Bartek 😉) pokonujemy prawie biegiem. Prawdziwa rzeźnia...
Na nocleg docieramy o dwudziestej. Całkiem nieźle - dzięki sprintowi w koncowej części trasy. Dziś śpimy w bazie namiotowej. Bardzo fajne miejsce i towarzystwo.
Wreszcie można się umyć. Romantyczna kąpiel w prywatnym spa poprawia mi humor.
Pieczona kiełbaska na kolację, wyżebrana wczesniej w karczmie też robi swoje.
W dobrym nastroju kładę się spać.
Mialo być dziś łatwo - wyszlo jak zwykle, ale cóż, tak bywa. Mam nadzieję, ze jutro ból mnie nie pokona.